czwartek, 9 kwietnia 2015

Where are we? :)

Tak jak obiecałam będzie trochę o tym, gdzie my właściwie jesteśmy. Nie będę Was oszukiwać - gdy Jacek powiedział mi Kalifornia to dla mnie oznaczało niewiele, czyli: ocean, Stanford, Dolina Krzemowa, Google, Hollywood i...Meksyk, bo stan w końcu graniczny :) O jakaż ignorancja z mojej strony!!! Bo Kalifornia, jak podaje wspaniała Wikipedia i mój przewodnik, to jeden z największych stanów USA - jest większa powierzchniowo od Polski, ma praktycznie taką sama liczbę ludności jak Polska (różnica pół miliona na korzyść PL) i jest najbogatszym stanem. Niezwykle różnorodna, z uwagi na geografię (i góry, i ocean, i jeziora), ale i ze względu na ludność (bardzo dużo imigrantów z krajów azjatyckich, ale i z Ameryki Południowej), łączy w sobie i dziewicze rezerwaty, w których żyją rdzenni Indianie i miasta takie jak Los Angeles czy San Francisco. Trafiliśmy więc do krainy kontrastów, i to nie tylko przyrodniczych czy kulturowych, ale i społecznych. Bo oprócz wielkiego bogactwa, które jest tutaj obecne (rezydencje za bagatela 60 milionów...dolarów of course) jest tutaj obecna także wielka bieda. Ale o różnicach społecznych będzie w innym wpisie. Teraz mapka:

/źródło: http://www.nevozhay.com/polish/posts/75/

A my moi Drodzy, jesteśmy tuz przy wybrzeżu, pomiędzy San Francisco, a Los Angeles, na malutkim półwyspie Monterey :) Miejscowość malownicza, dawniej słynąca z produkcji sardynek, obecnie z sera Monterey Jack, jednego z największych akwariów na świecie (Monterey Bay Aquarium) i z wielkiej ilości lwów morskich. O wszystkim będę pisała bardziej szczegółowo w kolejnych wpisach. Miejscowość jest górzysta dlatego jazda na naszych najprostszych, bezprzerzutkowych rowerach z przyczepką, w której siedzi Zosia momentami jest nieco trudna :) Z Monterey można jechać albo do tańszych i bardziej codziennych miasteczek jak Seaside czy Sand City, albo w stronę blichtru i snobizmu, czyli Pacific Grove, Carmel i Pebble Beach - znane tutaj z przepięknych pól golfowych.

Na koniec jeszcze tylko słów kilka o tym co to oznacza blichtr i snobizm - otóż we wspomnianych okolicach, w częściach mieszkalnych nie ma ani chodników ani latarni ani żadnych reklam przyulicznych, żeby nikt niepowołany się nie kręcił, a wjazd na najsłynniejszą w okolicy 17 mile drive, która wiedzie do owych pól golfowych jest płatny, chyba 14$ i otwarty tylko w określonych godzinach. Rowery i piesi - za darmo, ale takich chętnych to niewielu uświadczysz bo trasa rowerowa trudna, a piesi muszą iść po ulicy. To się nazywa privacy :) Mam nadzieję, że w ten weekend uda nam się przejechać ta drogą - za 14$ :)

 I last but not least: podobno w Polsce zimno wiec przesyłam linka do Califronia Dreamin' on such a winter day!!! :)
https://www.youtube.com/watch?v=dN3GbF9Bx6E

Pełen oldschool!!! Bye!

Ach, no i kilka zdjęć :) Popołudniowy spacer z Zosią po plaży w Monterey :)















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz